Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Aleksander Majerski: Pomyślałem, że jeśli będę musiał odejść z tego świata, to z uśmiechem

Krystyna Trzupek
Krystyna Trzupek
O twórczości na oddziale onkologicznym i swojej sztuce życia opowiada Aleksander Majerski, artysta plastyk z Limanowej.

Nie masz oporów mówić o chorobie?
Absolutnie. Ja do wszystkiego zawsze podchodziłem z przymrużeniem oka. Od urodzenia jestem optymistą. Uważam, że siła rodzi się ze słabości. Posłużę się przykładem. W podstawówce chodziłem do klasy, która liczyła 11 osób. Poziom nauczania był bardzo niski, nauczyciele mało wymagali. By z dobrymi ocenami, przejść z klasy do klasy, praktycznie w ogóle nie musiałem się uczyć. Dlatego, gdy trafiłem do Liceum Ogólnokształcącego w Nowym Targu, moja wychowawczyni wezwała mojego tatę i powiedziała mu, żebym się przeniósł gdzieś do zawodówki, bo tutaj sobie nie poradzę. Nie miałem żadnych podstaw i ogromne braki, zwłaszcza z matematyki. Na półrocze miałem same oceny niedostateczne. Zacząłem walkę. Postanowiłem, że się nie poddam. Sam nadrabiałem zaległości, uczyłem się matematyki. Tak się zawziąłem, że już pod koniec pierwszej klasy stałem się najlepszym uczniem z przedmiotów ścisłych, a matematyk pokazywał w klasie moje prace jako wzór.

Kiedy zachorowałeś?
Przed pandemią. Zaczęło się od wysokich temperatur, ponad 39 stopni. Mimo złego samopoczucia urządzałem wystawy. Nie chciałem położyć się do łóżka. W końcu trafiłem do Suchej Beskidzkiej i tam usłyszałem diagnozę: nowotwór złośliwy. Otrzymałem skierowanie na oddział onkologii w Nowym Sączu.

Nie załamała Cię diagnoza?
Absolutnie. Wręcz przeciwnie, zmotywowała do walki. Ale pomyślałem sobie też, że nawet jeśli będę musiał odejść z tego świata, to odejdę z uśmiechem.

Ten optymizm jest u was rodzinny?
Tak. Mój tata miał 94 lata, kiedy zmarł. Do końca był optymistą. Miałem też fantastyczną babcię. Miała tylko cztery klasy szkoły podstawowej i ogromną wesołość i radość życia.

Nie zamierzałeś przeleżeć w sali i patrzeć w sufit tylko pokój na oddziale onkologicznym zaadoptowałeś na pracownię.
Dosłownie. Może kogoś zdziwię, ale ja tam czułem się jak na wczasach. Jak w sanatorium. Patrzyłem za okno i rysowałem. Leżałem w sali numer cztery pełne dwa miesiące. I to był bardzo pracowity twórczo okres.

Dużo prac stworzyłeś?
Nie da się tego policzyć. Rysowałem non stop. Dzięki temu też czas szybciej mi płynął. Raz odwiedzili mnie przyjaciele ze studiów z Krakowa i przynieśli mi pisaki olejne. Okazało się, że mogę nimi malować na plastikowych kubeczkach, w których pielęgniarki przynosiły tabletki. Nazbierałem kilkaset tych kubeczków i przerabiałem je na małe dzieła sztuki.

Jak reagował personel?
Pielęgniarki były zdziwione. Codziennie na obchód przychodzili lekarze i pierwsze pytanie jakie mi zadawali, to co nowego stworzyłem. Leżałem z jednym pacjentem w sali czteroosobowej. Raz przyszedł lekarz na wizytę. Zapytałem pielęgniarek, kim był? – To szef całego oddziału onkologii – odpowiedziały. Jak on zobaczył, czym się zajmuję, zachwycił się. Kupił kilka prac ode mnie. Potem kazał wynieść wszystkie łóżka z pokoju i w ten sposób otrzymałem prawie całą salę, niczym pracownię, dla siebie i jednego pacjenta do towarzystwa. Mogłem tworzyć już bez przeszkód. Moja twórczość oddziaływała też na innych pacjentów. Przychodzili, podpatrywali. Czasem zamawiali rysunki. Była tam też jedna dziewczyna. Bardzo ładna, miała trzydzieści kilka lat. Nie mogła pogodzić się z diagnozą. Miała nowotwór z przerzutami. Płakała cały czas. Z nikim się nie chciała kontaktować. Narysowałem dla niej anioła opiekuna. Oprawiłem i podarowałem. Była bardzo zaskoczona. Z powodu reżimu sanitarnego nie można było do niej wchodzić do pokoju, ale jak pielęgniarka uchyliła drzwi to zobaczyłem, że mój anioł stoi u niej nad łóżkiem. Dla niej był to trochę taki zwrot, impuls, promyk nadziei. Fama szła, że na oddziale leży taki artystyczny szaleniec i tworzy (śmiech), a ja czułem radość i satysfakcję, że mogę komuś moimi pracami sprawić przyjemność i przez to oderwać od czarnych myśli. Codziennie miałem też naświetlania. Raz jadąc windą, spotkałem pielęgniarkę, która zapytała: to pan jest tym artystą onkologicznym?

Czujesz nad sobą opiekę aniołów?
Bardzo! Wierzę w anioły, dlatego też tak dużo ich rysuję. Wiem, że czuwają i opiekują się nami.

Gdzie trafiły prace z twojej ,,onkologicznej pracowni”?
Twórczością zainteresował się Mariusz Popiela, dyrektor Szkoły w Kamionce Wielkiej, stąd pierwsza wystawa trafiła właśnie do jego szkoły. Była to okazja do rozmowy z tamtejszą młodzieżą, dziećmi, rodzicami, Kołem Gospodyń Wiejskich. Z Kamionki wystawa pojechała do Miejskiej Galerii Sztuki w Limanowej, gdzie można było ją oglądać do 22 marca. Ale myślę, że to nie koniec. Szukam jeszcze miejsca, gdzie mógłbym te ,,onkologiczne" moje prace wystawić.

Czego uczy pobyt na onkologii?
Pokory i szacunku do życia. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się zdarzyć. Dużo podróżuję. Już kilka razy wprost uciekłem śmierci. Nabrałem dystansu do pewnych sytuacji, zdarzeń. Warto czasem zwolnić, zatrzymać się. Często otrzymujemy od życia zupełnie inny scenariusz niż to, co sobie zaplanowaliśmy. Najpierw buntujemy się, a potem okazuje się, że te zmiany wyszły nam na dobre.

Miałeś taką zwrotną sytuację w swoim życiu?
Zdawałem na Politechnikę na kierunek budownictwo. W szkole średniej, jak już mówiłem, byłem dobry z przedmiotów ścisłych. Na egzaminie mieliśmy pięć zadań. Rozwiązałem prawie wszystkie. Byłem pewny wygranej. Kiedy czas pisania się skończył i komisja kazała odłożyć długopisy, ja jeszcze chciałem dopisać wynik w ostatnim zadaniu i to spowodowało, że moja praca nie została zabrana. Mimo, że na ustnym odpowiedziałem na wszystkie pytania, egzamin pisemny został nie zaliczony. Nie otrzymałem też punktów za pochodzenie społeczne. Odpadłem. Byłem wściekły. Oblałem przez głupotę i nadgorliwość. Jako alternatywę wybrałem kierunek mechaniczny. I teraz, gdybym skończył politechnikę, najpewniej trafiłbym na zagraniczne budowy, jak moi koledzy. Dorobiłbym się wielu materialnych rzeczy, ale nie byłbym artystą. Tymczasem trafiłem do Technikum w Limanowej i tam wykluła się we mnie artystyczna pasja. Jak się zatem okazuje, wszystko jest po coś.

Plany na przyszłość?
Pracuję nad ambitną rzeźbą z okazji rocznicy urodzin Johna Lennona, która być może pojedzie na zagraniczne wystawy. Kto wie? Wizję już mam. Oprócz tego, moi znajomi z Teksasu zaproponowali mi, bym na ich prywatnym ranczu tworzył własne kompozycje, z których później powstanie wystawa w San Antonio. Otrzymałem też zaproszenie do Ukrainy, jako pomoc plastyczno-terapeutyczna dla dzieciaków wojny.

Jesteś spełnionym człowiekiem?
Cały czas się spełniam. Cały czas robię coś nowego. Ostatnio zacząłem rzeźbić w kamieniu.

Patrząc wstecz, żałujesz czegoś?
Niczego nie żałuję. A propos tego pytania przypomniała mi się pewna anegdota, którą opowiadał ojciec Leon Knabit: Kapłan spowiada umierającego marynarza, który wyznaje, że w każdym porcie miał kochankę. Spowiednik chcąc dać penitentowi rozgrzeszenie pyta: żałujesz za te wszystkie popełnione grzechy? Na co marynarz odpowiada: Nie żałuję. Ksiądz tłumaczy, że warunkiem rozgrzeszenia jest żal za grzechy, toteż pyta drugi raz: żałujesz? – Nie żałuję niczego, proszę księdza – twierdzi dalej marynarz. W końcu ksiądz podumał i pyta: Słuchaj synu, a żałujesz, że nie żałujesz? – Żałuję! Wykrzyknął marynarz.
Naszą rozmowę tak spuentuję: Jestem człowiekiem radosnym, pełnym afirmacji życia, do nikogo nie mam żalu i niczego nie żałuję. Hej!

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Aleksander Majerski: Pomyślałem, że jeśli będę musiał odejść z tego świata, to z uśmiechem - Gazeta Krakowska

Wróć na nowysacz.naszemiasto.pl Nasze Miasto