Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gorliczanin dwa razy wszedł na najwyższe szczyty w kraju

Halina Gajda
fot. archiwum prywatne
Gorliczanin Józef Robak drugi raz dobył Koronę Gór Polskich. Mówiąc bardziej obrazowo - ma w nogach 56 najwyższych szczytów we wszystkich polskich górskich pasmach. Za każdym razem, suma przewyższeń to 33 kilometry, pokonana trasa to jakieś pięćset kilometrów. Takich jak on, w kraju jest zaledwie kilkudziesięciu. Owszem, są lepsi, ale on nie chodzi na wynik, ale dla... dziadka.

Lubię popełzać po szczytach - mówi nasz bohater. - No, co? W końcu Robak jestem - dowcipkuje.

Tyle, co zszedł z ostatniej trasy, jeszcze błoto na butach dobrze nie obeschło, w plecaku ma wciąż zapach wiatru na połoninach, a już górskie licho niesie na szlaki. Dodzwonić się do niego bywa z tego powodu czasem trudno. Wracając jednak do Korony, to do drugiego podejścia skusiła go wnuczka...

- Miała Pani o tym nie pisać. Mówiłem to na ucho - stroszy się.

Po chwili macha ręką. Bo to prawda w końcu. Dziewczyna chciała też zdobyć Koronę, ale nie miała tyle wprawy i doświadczenia. A wiadomo, góry to nie są przelewki. Jakie by nie były. W Sudetach czy Bieszczadach można tak samo zginąć, jak w Himalajach. Pokora to punkt wyjścia do sukcesu.

28 szczytów do jak trzy wejścia i ciut na Everest

Korona Gór Polski ustanowiona została w 1997 roku, a tworzy ją 28 najwyższych szczytów wszystkich pasm górskich naszego kraju. Aby zostać jej zdobywcą trzeba wejść na nie, pokonując siłą własnych mięśni ponad 30 tysięcy metrów n.p.m. Żeby znaleźć się w szacownym gronie, trzeba się najpierw zapisać do Klubu Zdobywców Korony Gór Polskich.

- Najpierw trzeba się w tym klubie zarejestrować i dopiero wtedy można zaczynać wędrówkę po górach i górkach. Nie jest ważna kolejność. Można jeździć z innymi klubowiczami i wówczas na szczyt wychodzi cała, czasem nawet stuosobowa grupa, ale można i samemu - opowiada.

Gorliczanin wybrał tę drugą opcję. Zdecydowanie najbardziej dają w kość Rysy, ale nasza rodzima Lackowa, też nie pozostaje daleko w tyle.

- Ledwo co, wdrapie się człowiek na Ostry Wierch. Czuje w starych kościach co drugi krok, a tu trzeba zejść na przełęcz i od nowa w górę, na Lackową właśnie. Strata wysokości na tym „siodle” to ze trzysta metrów lekko licząc - opowiada.
Najmilej wspomina Łysicę (trochę ponad 600 metrów nad poziomem morza) w Górach Świętokrzyskich. Stosunkowa łatwa trasa, piękne gołoborza. Średnio zaprawionemu piechurowi wejście zajmuje godzinę. Na szczycie, wedle legendy, mają czekać ciskające gromami i przekleństwami czarownice, które jednocześnie mieszają w kotłach...
- Czarownic na miotłach nie było - ucina dyskusję u samego zarodka. - Owszem były, inne, ale nie jakieś specjalnie ciekawe - dodaje.

Ambitnie, czyli ta sama trasa dwa razy się nie zdarza

Ponieważ była to druga wyprawa po Koronę, trzeba było jakoś na nią - w pewnym oczywiście sensie - zasłużyć.

- Wyjść na szczyt inną trasą, szlakiem, czasem porą roku - mówi Józef.

Nie zawsze jest to proste i oczywiste. Już raz chciał być oryginalny i wejść na Śnieżkę w Karkonoszach w zimie. Był wprawdzie styczeń, ale początkowo nic nie zapowiadało, że będzie tak trudno. Wybrał trasę od Karpacza wzdłuż potoku Łomniczanka. Zaczęło się już za strefą lasu - zaspy, śnieżnie muldy tak wysokie, że zakrywały słupki wytyczające szlak. Szczytu ani widu, ani słychu.

- Normalnie na szczyt zostało jakieś czterdzieści minut - mówi. - Ja przez ten czas pokonałem może z pięćset metrów. W głowie mi huczało: wracaj, bo tu zostaniesz, najmłodszy nie jesteś - przyznaje szczerze.

No i wrócił. Zresztą, jak to jest zostać samemu w górach, na pastwę losu przekonał się, gdy niedawno pomagał zejść młodej turystce, która przeliczyła się z siłami.

Popalić dają wspomniane Rysy i Lackowa, ale Babia Góra też przyprawia go o senne koszmary. Pan Józef na własnej skórze przekonał się, co oznacza przydomek Kapryśnica, który ma wspomniany szczyt. Pogoda, jak w rosyjskiej ruletce - nie wiadomo, na co trafisz mimo uważnego wsłuchiwania się w prognozy.

- A wiać, to naprawdę tam potrafi - mówi z przekonaniem. - My, w Beskidzie Niskim jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że szczyty są zalesione. Tam jest jak na patelni. Gdzieniegdzie są tylko kupki kamieni ułożone przez turystów, które chronią od wiatru. Jak się ma pecha, to wspinaczka sprowadza się do trasy od kupki do kupki - opowiada.

Jak już jechać, to bez pustych przelotów

Wyprawa po Koronę wymaga sprytnej logistyki - każdy szczyt to inne pasmo i faktycznie trochę inna część kraju. Niby wszystko na południu, ale mimo wszystko nieco oddalone od Gorlic.

- Na przykład w Sudetach jest takich kilkanaście. Trzeba tak planować trasę, by za jednym wyjazdem móc zdobyć ich kilka - tłumaczy. - My tak zrobiliśmy: dziennie wchodziło się na przykład na dwa, takie po 700-800 metrów wysokości. Następnego dnia - kolejne dwa. I tak dalej. W sumie szesnaście najwyższych sudeckich górek zrobiliśmy w trzy wyjazdy - chwali się.

„Rozliczanie” szczytów opiera się na prostej zasadzie: w plecaku niesie się książeczkę Korona Gór Polski. Są tam odpowiednie rubryczki, do których trzeba wbić pieczątkę, która jest dostępna na każdym szczycie i tylko tam. Czasem może być w schronisku, a czasem w prowizorycznej budce tamże. Trzeba sobie jeszcze zrobić zdjęcie z datą.

- Oczywiście, datę w aparacie można ustawić i w ten sposób oszukać, ale ludzie, którzy chodzą w góry, są honorowi i takiej rzeczy by się nie dopuścili - podkreśla Józef Robak.

Jak się już uzbiera wszystkie 28, wówczas całą książeczkę składa się do weryfikacji w Klubie. Oni sprawdzają wszystko, a potem dokonują wpisu na Listę Zdobywców.

- Przyjęcie do grona zdobywców Korony to cała ceremonia - tłumaczy jeszcze. - Delikwent staje przed szacowną Lożą Zdobywców KGP, przedkłada książeczkę z wpisami, czasem musi odpowiedzieć na pytania o szczegóły - dodaje.

Górskie wędrówki Józefa Robaka nie mają zbyt wiele z łechtaniem męskiego ego. Zdecydowanie bardziej chodzi o dziadka Adama, który po tym, jak z 4. Syberyjską Dywizją Piechoty trafił pod Władywostok, dwa lata wracał do domu piechotą. Pokonał tak dziesięć tysięcy kilometrów.

Plan ma taki: rocznie minimum tysiąc. Do tegorocznego brakuje mu jeszcze jakieś 250.
- Przejdę, choćby nie wiem co - deklaruje z mocą.

Gazeta Gorlicka

KONIECZNIE SPRAWDŹ:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Rowerem przez Mierzeję Wiślaną. Od przekopu do granicy w Piaskach

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Gorliczanin dwa razy wszedł na najwyższe szczyty w kraju - Gazeta Krakowska

Wróć na gorlice.naszemiasto.pl Nasze Miasto