Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sylwestrowych wspomnień czar

Stanisław Śmierciak
Wraz z demokracją wróciły bale do sądeckiego ratusza. O ich obsługę zabiegały najlepsze restauracje
Wraz z demokracją wróciły bale do sądeckiego ratusza. O ich obsługę zabiegały najlepsze restauracje fot. Stanisław Śmierciak
Lubili sądeczanie balować, oj lubili! Nawet w zgrzebnych czasach realngo socjalizmu bywały bale tak szalone, że niektórzy wspominają je do dzisiaj.

Najelegantszą restauracją był "Imperial" przy ul. Jagiellońskiej. W gronie bywalców tego lokalu poczesne miejsce zajmował Miecek Obłaz-Cholewa. Wielki miłośnik folkloru lachowskiego zajeżdzał przed bramę saniami. Mówił, że chodzenia piechotą ma dosyć po tym, jak pieszo przemierzył Afrykę.

Konie przywiązywał do rynny i szedł bardziej ucztować niż balować. Kelnerzy wiedzieli, że pije jedynie czystą wódkę i nawet w sylwestrową północ nie sięga po szampana. Jeden z już mocno podchmielonych gości najwyraźniej zwrócił na to uwagę. Wiedząc, że Miecek jest bogaty, postanowł wjechać mu na ambicje. Rzekł więc: "Miecek, na szampana cię nie stać?".
Obłaza-Cholewę najwyraźniej zaczepka ruszyła. Przywołał kelnera i głośno złożył zamówienie "dziesięć buletek szmpana i dużą miednicę".

W tamtych czasach taki klient zawsze miał rację, więc w mgnieniu oka na stoliku pojawiły się flasze z etykietą "Sowietskoje igroistoje" (szampana wtedy najlepszego z dostępnych i całkiem innego niż dzisiejszy sikacz z takąż nazwą). Obok stał kelner z miednicą. Miecek zarządził: "Otwieraj i lej do miednicy!" Gdy była pełna, padła kolejna komenda: "Teraz zezuwaj mi buty! Będą nogi w szmpanie moczył! A do picia przynieś mi nowe poł litra wyborowej! Drugie dla tego gościa, który bredził, że mnie nie stać!".

Sylwestry w "Imperialu" były wystawne i sławne. Bilety trzeba było kupić już jesienią. Inaczej nie było szans na sforsowanie stalowych krat zamykających wejście i rozsuwanych przez porietrkę, kiedy nadchodził gość mający prawo wejść do sali. W jeden z sylwestrowych wieczorów, nim dał się słyszeć zgrzyt rozsuwanych krat, rozległ się upiorny krzyk portierki: "Panie sędzio, pan mi rękę złamie!"

Rzeczywiście przed wejściem był zacny przedstawiciel palestry. Nie stał jednak. Raczej wisiał u krat, uczepiony do przeciągniętej przez kraty ręki pani portierki. Wędrując w tę noc przez kolejne lokale wyraźnie miał już dość, a jako człowiek szarmancki, widząc kobietę chcił ją uprzejmie ucałować w dłoń. Niestety, stracił równowagę. Ręka, na szczęście, wytrzymała.

Być może pan sędzia szedł z pobliskiej restauracji "Lubianej", która mieściała się u zbiegu ulic Jagiellońskiej i Kościuszki. Włodarzyła tam legenda sądeckiej gastronomii Pola Burdacka. Bale, jakie urządzała, nie miały sobie równych. W latach 60. minionego wieku na jednym z nich pojawił się popularny wówczas piłkarz Sandecji. Przyszedł w tabaczkowej kamizelce. Kiedy ujrzał go znany inżynier, wrzasnął na cały lokal: "Gdybym ja miał taką kamizelę, to bym robił karierę!".

Na sylwestrowym balu w "Lubianej" zawsze najważniejszy był konkurs - niespodzianka. Na zwycięzcę czekała cenna nagroda. Żeby ją zdobyć, trzeba było się natrudzić, a czasem nawet zrobić z siebie pośmiewisko. Tak działo się, kiedy zadaniem było złapanie prosiaka puszczonego w salach, a sal w amfiladzie było kilka. Żeby sprawę utrudnić, a zabawę umilić, prosiak był starannie wypastowany czernidłem do butów. Jak wyglądał zwycięzca można sobie wyobrazić.

Zacna sądecka mieszczanka Felicja Biernacikowa, która pamiętała zabawy z cesarsko-królewskich czasów Franciszka Józefa, mawiała o wyczynach w Lubianej, że są skromne, że bawiącym się brak fantazji. Opowiadała, że w latach jej młodości na raut przyszedł... piec kaflowy. Oczywiście, nie z prawdziwych kafli. Porywał do tańca każdą osobę, na którą wpadł i to dosłownie. Nie w tym jednak był dowcip. Otóż piec ów miał drzwiczki, które służyły do wrzucania węgla na palenisko. Ciekawscy, a zwłaszcza ciekawskie po kilku kieliszkach wina, otwierali je, a tam jaśniała... goła pupa.

W latach 60. ub. wieku w sylwestrowym pejzażu Nowego Sącza pojawiły się nowe lokale gastronomiczne, w których bywanie nobilitowało. To były restauracja hotelu Orbis - Beskid i restauracja "Panorama". Jak trudno było znaleźć się w nich na sylwestrowym balu, dziś trudno sobie wyobrazić. W "Panoramie" Jan Fudel, a później Stefan Majrer odważnie wprowadzali do grodu nad Dunajcem atrakcje wówczas przypisane wyłącznie do wąskiego grona eskluzywnych lokali w wielkich metropoliach.

Programem artystycznym na balu był striptease. Sądeczanie nazywali to rozbieranką. Tancerki przyjeżdżały taksówką z Krakowa i po występie odjeżdżały. Na pierwszym balu z tą atrakcją goście z kawiarnianej części "Panoramy" musieli wtłoczyć się do części restauracyjnej i stać pod ścianami. Tłok był jak cholera. Kierownik lokalu błyskawicznie odrobił jednak lekcję i na kolejnym balu panie rozbierały się w obydwu częściach "Panoramy".

Tłok był taki sam, bo wszyscy balowicze chcieli obejrzeć oba pokazy atrakcyjnej golizny.
W latach PRL w lokalach gastronomicznych obowiązywała zasada, że klasa robotnicza ma prawo zjeść i wypić. Przed sylwestrem do restauracyjnych barów trafiały więc rzeczywiście dobre trunki. Szefowie kuchni za punkt honoru mieli zaserwowanie jakiejś kulinarnej nowości wedle swojej tajemnej receptury.

W "Imperialu" szlagierem stał się kosmiczek ze schabu, wymyślony przez znakomitą szefową kuchni Zofię Lorek. W "Panoramie" było to jadło saskie, wyszykowane przez Mariana Mółkę, który teraz jest... rzeźbiarzem ludowym. Kto był na balu, musiał zabrać do domu pamiątkowy upominek. Z "Panoramy" ozdobną małą kasetkę, a w niej karteczkę z życzeniami na cały rok. W wielu mieszkaniach do dziś stoją one jako dawnych wspomnień czar.

Aby pojąć, dlaczego w trudnych czasach przedgierkowskiego PRL-u było multum sylwestrwych bali, a na każdym bawiły się tłumy, trzeba przywołać ówczesne realia. Dóbr materialnych, typu samochód czy telewizor zdobyć nie szło zwykłemu zjadowiczowi chleba. Za to żywność była tania i całkiem niezła. Cytryny, pomarańcze, rodzynki przypływały statkami tuż przed Bożym Narodzeniem. Chcąc mieć w domu 10 deko łososia, szło się do restauracji pierwszej kategorii (a kategorie były cztery) i błagało barmankę, żeby sprzedała na wynos, choć to miała surowo zabronione.

Kosztował ten rarytas więcej niż butelka koniaku! Pieczywo i wędliny robiono wedle tradycyjnych receptur. W chlebie nie było ulepszaczy, nie pleśniał na drugi dzień. Do zrobienia kilograma szynki czy kiełbasy szynkowej zużywano niemal półtra kilograma mięsa, więc nie były wodniste i nie zieleniały po kilku godzinach. W takiej sytuacji koszt sylwestra nie był wydatkiem ponad możlwości pracownika żyjącego z pensji.

W sylwestra bawiono się nie tylko w restauracjach. Wielkie bale urządzano także w zakładowych domach kultury, a nawet w halach produkcyjnych. Tam było jeszcze taniej. W Nowym Sączu kolejarze z węzła PKP bawili się do białego rana w Domu Kultury Kolejarza (dziś Miejski Ośrodek Kultury). Pracownicy Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego (teraz Newag) balowali w Domu Robotniczym przy ul. Zygmuntowskiej.

Z demokratyczną rewolucją bale wkroczyły, a raczej wróciły do sądeckiego ratusza. Były wspaniałe, z żywą orkiestrą, wodzirejem, toastem prezydenta miasta. I one są dziś już jednak tylko historią.

Polecamy w serwisie kryminalnamalopolska.pl: Miały być hostessami, trafiły do zagranicznych klubów dla mężczyzn

od 7 lat
Wideo

Wyniki II tury wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowysacz.naszemiasto.pl Nasze Miasto