Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Adam Woronowicz: Tworzenie postaci w kontrze do nas samych, jest dużą frajdą

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Adam Woronowicz
Adam Woronowicz Kino Świat
Znamy go zarówno z ról psychopatycznych zabójców, jak i świętych. Od niedawno Adam Woronowicz jest jednak postrzegany jako aktor komediowy. Potwierdza to familijny film „O psie, który jeździł koleją”, który dziś trafia na ekrany kin.

- Czytał pan opowiadanie „O psie, który jeździł koleją” za młodu?
- Tak. To kultowa lektura, która sprawiała, że człowiek był zaskoczony swoją reakcją na jej zakończenie. Pojawiało się bowiem duże wzruszenie, a nawet łzy. W naszym filmie scenarzyści pokusili się jednak o trochę inne zwieńczenie tej historii. Jest więc pewna alternatywa.

- Pan kreuje w filmie jedyną negatywną postać – Dyrektora stacji kolejowej. Nie miał pan oporów przed zagraniem takiego czarnego charakteru?
- W tego rodzaju filmach dla dzieci i młodzieży, choćby w pamiętnym „Kevinie samym w domu”, muszą być postaci, które dostarczają dużo emocji głównemu bohaterowi. Tak jest i w przypadku naszego filmu. Dyrektor jest typowym służbistą, który lubi porządek na podlegającej mu stacji kolejowej. Tam nie ma miejsca nawet na mały okruszek. Nic więc dziwnego, że pies Lampo go denerwuje. Postanawia się więc go pozbyć.

- Dlaczego Dyrektor jest takim zazdrosnym o zaszczyty innych służbistą?
- Po prostu czasem są tacy ludzie. Ich sposób bycia określają przepisy, dobrze się z tym czują, narzucają je też innym osobom. Dla nich świat jest najlepiej zorganizowany, kiedy jest pozapinany pod samą szyję. To jednak czasami odcina tlen. (śmiech) Dobrze więc, kiedy w życiu takich osób pojawia się ktoś taki, jak pies Lampo, kto burzy ten sztywny porządek i kradnie również ich serce.

- Dyrektora ratuje to, że jest po prostu śmieszny. Tak było w scenariuszu czy to pan zaproponował taki groteskowy rys tej postaci?
- Z reguły te negatywne postaci z filmów dla dzieci są narysowane grubszą kreską. Dlatego widzowie bardziej się z nich śmieją niż się ich boją. To charakterystyczne dla tego typu kina.

- Ja dostrzegłem w tym odwołania do klasycznych komedii z czasów kina niemego z Charlie Chaplinem czy Busterem Keatonem w rolach głównych. Choćby w scenie, w której Dyrektor przewraca się na skórce banana.
- To oczywiście jest jakieś odniesienie do dawnych komedii, w których były takie sekwencje. Ale przecież tak bywa też i w prawdziwym życiu: czasem ktoś naprawdę poślizgnie się na skórce z banana. To nakreślenie postaci Dyrektora grubszą kreską może jednak faktycznie u starszych widzów wywołać wrażenie, że gdzieś już coś takiego widzieli. Ale to po prostu taki bohater – łatwiej nam się z niego pośmiać niż potraktować go serio.

- W rolę psa Lampo wcieliły się aż cztery różne owczarki szwajcarskie. Jak się panu z nimi pracowało?
- Fantastycznie. Zajmowali się nimi trenerzy z Węgier. Komendy wydawano więc w tym języku. Psy były jednak wspaniale przygotowane. O ile nie zmieniało się aktora, który był zmęczony, musząc kilka razy przeskoczyć przez ławkę, tak psa można było podmienić. (śmiech) Bardzo jednak dbano o komfort tych zwierząt. Dlatego były chętne do współpracy. Nie czuło się w ogóle, że występy przed kamerą powodują w nich jakikolwiek stres. Bardzo swobodnie się z nami czuły.

- Z dzieciakami było podobnie?
- Tak. To bardzo zdolni młodzi ludzie i kto wie jak dalej potoczą się ich losy. Dorośli aktorzy mieli ogromną frajdę z pracy z nimi. Często moi znajomi mnie pytają: „Adam, na co można pójść do kina z dziećmi?”. To teraz mogę powiedzieć z ręką na sercu: „Idźcie na „O psie, który jeździł koleją”. Bo to jasny i pogodny film, z dużą dozą pozytywnych emocji”. Życzyłbym sobie częściej uczestniczyć w tego rodzaju przedsięwzięciach, ponieważ to daje dużą frajdę: można się trochę powygłupiać, pośmiać i zdystansować.

- No właśnie: od niedawna jest pan postrzegany przede wszystkim jako aktor komediowy. Jak to się stało?
- Myślę, że wszystko zaczęło się od „Teściów”. Ten film przetarł mi szlaki jako aktorowi komediowemu. Za chwilę na ekrany kin wchodzą „Teściowie 2”. I dobrze mi jest tym. Czuję się w tych rolach swobodnie. Zresztą dla aktora granie komedii jest tym samym, co granie dramatu – z tą różnicą, że widzowie się z niego śmieją. Od mojej strony nic się nie zmienia. Inny jest tylko kontekst. Teoretycznie gra się jednak tak samo. Powiem więcej: praca przy komedii jest bardziej wymagająca, bo sytuacje są gęsto zbudowane, jest szybkie tempo, dużo się dzieje, aktor jest bardzo mocno obecny fizycznie na ekranie. Dlatego komedia to większe wyzwanie dla aktora.

- „Teściowie” to właściwie aktorski pojedynek czwórki znakomitych aktorów. Czuło się na planie współzawodnictwo?
- Tu się spotkała akurat grupa przyjaciół. My dobrze się znamy prywatnie i dobrze się czujemy w swoim towarzystwie. Wiele razy spotykaliśmy się też w kinie i teatrze. Śmieję się dzisiaj, że wraz z upływem lat, bardziej interesuje mnie z kim mam zagrać, a nie co mam zagrać. To naprawdę ważne jest móc pracować w fajnym towarzystwie, w którym bezpiecznie się czujemy. To współzawodnictwo czy ten pojedynek między nami był więc bardzo uroczy i świetnie się nam wszystkim grało.

- Tym bardziej, że mieliście znakomity scenariusz i dialogi, które pomogły pokazać się aktorsko od jak najlepszej strony.
- To prawda. Początkiem tej przygody był tekst Marka Modzelewskiego, który powstał na potrzeby teatru. „Wstyd” rozgrywał się w kuchni, na zapleczu przyjęcia, które odbywa się zamiast wesela, bo państwo młodzi uciekli sprzed ołtarza. Co jakiś czas tylko pojawia się kierownik sali, by powiedzieć co się na niej dzieje. W wersji filmowej scenarzysta poszedł dalej i po prostu stworzył te postaci. Nadał im konkretne charaktery i twarze. To, czego nie było w teatrze, zostało w filmie rozbudowane.

- Jeszcze bardziej historia ta zostaje rozbudowana w „Teściach 2”. Tym razem postaci nie są już tak przerażające jak w pierwszej części, tylko po prostu sympatyczne, bo bliskie każdemu z nas. Ucieszyło pana, że scenarzyści poszli w tę stronę?
- Bardzo. Bo to w sumie są sympatyczni ludzie. Na ekranie dzieje się to, co się dzieje, ale tak naprawdę każdy z nich chce dobrze. Na koniec pierwszej części rozeszli się w swoje strony, ale teraz znowu próbują się spotkać. Tym razem Marek Modzelewski napisał już stricte filmowy scenariusz. Zabawił się w grę „co by było gdyby te postaci ponownie się spotkały”. I miał na to fajny pomysł. Ja się bardzo ucieszyłem, że nasi bohaterowie znów wracają i próbują nawiązać pozytywną relację.

- Lubi pan swoją postać z tych filmów?
- Oczywiście. Trudno go nie lubić. Tadeusz jest polubowny i cieszy się z wszystkiego. Trudniej jest się spotkać bohaterkom granym przez panie – Izę Kunę i Maję Ostaszewską. Ostatecznie jednak dochodzi do pojednania, co sprawia, że „Teściowie 2” są bardziej sympatycznym i pozytywnym filmem. A przy tym wiele mówiącym o nas – współczesnych Polakach.

- No właśnie: obie części „Teściów” to właściwie taka współczesna wersja „Samych swoich”.
- (śmiech) To prawda – ale z konkretnym zwrotem w kierunku kobiet. W „Samych swoich” konflikt wywoływali Kargul i Pawlak, a tutaj iskrzy przede wszystkim między paniami. Mężczyźni są obecni, ale na drugim planie tej awantury. To kobiety ze sobą przede wszystkim walczą.

- Grająca pana żonę Iza Kuna jest równie despotyczna poza kamerą jak na ekranie?
- (śmiech) Ależ skąd. Iza jest bardzo ciepłą osobą. Jesteśmy przecież aktorami i potrafimy tworzyć postaci bardzo odmienne od nas. To trochę jak pytanie o Dyrektora z „Psa, który jeździł koleją”. To mój zawód – i jestem w stanie wygenerować z siebie taką postać, jakiej się ode mnie oczekuje. Prywatnie Iza jest bardzo sympatyczna. Podobnie jak ja. (śmiech) Nie chodzimy po ulicach i nie straszymy nikogo. A tworzenie postaci w takiej dużej kontrze do nas samych, jest dużą frajdą. Wtedy rodzą się bardzo konkretne role.

- Pana komediowy talent lśni również mocno w serii telewizyjnych reklam jednego z browarów. To absurdalny scenariusz pełen abstrakcyjnego humoru przekonał pana, aby wziąć w nich udział?
- Na pewno. Dzisiaj spotykam czasem obcych ludzi na ulicy, którzy zaczepiają mnie i mówią: „Panie Adamie, czekamy na nową reklamę”. Bo to jedyny moment w bloku reklamowym, kiedy mogą się pośmiać. Jeśli więc mogę dać ludziom chwilę radości i oddechu w tych trudnych czasach, to jest dla mnie wielka frajda.

- Najbardziej niezwykłe jest chyba to, że ta reklama dała panu większą rozpoznawalność niż wszystkie role filmowe razem wzięte.
- (śmiech) Myślę, że jakoś się to równoważy i miesza. Są bowiem ludzie, którzy oglądali mnie tylko w drugim sezonie „Skazanej” - i mają zgoła zupełnie inne wyobrażenie mojej osoby. Myślą sobie: „Ależ to musi być ostry człowiek i mocny charakter”. Czy chcemy tego, czy nie, aktorzy są zawsze postrzegani przez pryzmat ról, które grają. Trudno to oddzielić. Tymczasem prywatnie jesteśmy takimi samymi ludźmi, jak wszyscy.

- Na drugim biegunie do pana komediowych występów są role czarnych charakterów – choćby w „Czerwonym pająku”, „Diagnozie” czy wspomnianej „Skazanej”. Trudniej zagrać seryjnego zabójcę niż groteskowego Dyrektora stacji kolejowej?
- Zdziwi się pan: trudniej jest zagrać tego Dyrektora. Naprawdę komedia to wyższa sztuka. Przy thrillerze wszystko jest umowne: ja jestem tym złym, a ty się mnie boisz. To kreacja i wiele rzeczy na mnie pracuje. Weźmy „Skazaną”, gdzie mam za partnerkę Agatę Kuleszę – zagrać z nią to wielka przyjemność. Prywatnie dużo się śmiejemy, ale kiedy słyszymy słowo „akcja”, od razu zamieniamy się w nasze postacie i wykonujemy zadanie, które mamy do wykonania. Na pewno wielu moich kolegów potwierdzi, że znacznie więcej wysiłku wymaga od aktora zagranie w komedii.

- No ale rola seryjnego zabójcy na pewno ma większy ciężar psychologiczny.
- To prawda. Ale podkreślam: to nasz zawód. My się uczymy tego, jak się w tej przestrzeni poruszać, żeby jednak zachować dystans. Zawsze staram się tego pilnować. Przy „Czerwonym pająku” miałem wielki komfort pracy z Marcinem Koszałką i Filipem Pławiakiem. Spędziliśmy wiele dni w Krakowie na przygotowaniach, a potem na zdjęciach. Marcin z wielką troską pochylał się nad aktorami, mieliśmy więc duże poczucie bezpieczeństwa. Tu wiele zależy od reżysera. Obraz kreuje to, co kreuje i emocje mają się udzielać widzowi, a nie aktorom. Do tego przy „Czerwonym pająku” ważny był kontekst historyczny tej opowieści. Dlatego, kiedy na ekranie pojawiał się pan w przekrzywionym berecie, wszyscy zaczynali się bać i myśleli: „Jakie to musi być trudne zagrać taką postać”. Tymczasem ten efekt strachu musi być po stronie widza a nie aktora. My nie chodzimy po planie i boimy się siebie nawzajem, tylko robimy wszystko, aby udzieliło się to widzowi.

- Tak mówi o aktorstwie Anthony Hopkins: że wchodzi na plan, gra Hannibala Lectera, a potem schodzi z planu i znów jest sobą. On nie buduje postaci na swej psychice.
- Takie podejście jest najbliższe mnie i wielu moim kolegom. Tej ekologii psychicznej uczymy się już w szkole. Aktorstwo to tylko zawód. Wchodzę na plan i gram, potem schodzę z niego i jestem Adamem Woronowiczem. Idę na zakupy, jem obiad, rozmawiam z żoną. Nie jestem cały czas postacią, w którą się wcielam. Inaczej psychika by mi wysiadła.

- Ma pan jednak w dorobku takie role, które na pewno odcisnęły piętno na pana osobowości – „Popiełuszko. Wolność jest w nas” i „Dwie korony” o ojcu Maksymilianie Kolbe. Jakim wyzwaniem dla aktora jest zagranie świętego?
- Myślę, że nie różni się ono od grania w „Teściach” czy w „Czerwonym pająku”. To jest takie samo wyzwanie w przestrzeni zawodowej. O ile jednak bohaterów większości moich filmów musiałem tworzyć od zera, tak tutaj można je było utkać z materiałów, które już gdzieś istniały i można się było do nich odnieść. Postać fikcyjna a postać historyczna to coś kompletnie innego. Dlatego trzeba do tego trochę inaczej podejść. Ale w sumie, jeśli chodzi o rodzaj pracy, to niczym się nie różni: tu też chodzi o emocje u widza. Żeby przeżył pewną historię i się z nią skonfrontował.

- Wydaje mi się, że w obu tych przypadkach chodzi jednak o coś więcej niż zwykły film.
- To prawda. Ksiądz Jerzy czy ojciec Maksymilian odcisnęli silne piętno na wielu pokoleniach Polaków. Zagranie tych postaci dało mi wspaniałą możliwość bycia w miejscach, w których nigdy indziej bym nie był i poznania ludzi, których nigdy indziej bym nie poznał. Miałem 11 lat, kiedy ksiądz Jerzy zginął. Wiem jednak ile jego osoba znaczyła choćby dla pokolenia moich rodziców.

- Grając świętego łatwo jest popaść w patos czy w śmieszność. Jak się udało panu tego uniknąć?
- Rozmawiając z Marcinem Koszałką przy „Czerwonym pająku” uznaliśmy, że dziś bardzo trudno tworzyć kino gatunkowe. Grając w komedii łatwo może się stać tak, że coś jest śmieszne dla nas, a nie potem nie jest śmieszne dla widza. To samo z graniem świętego – nie mogłem się zabierać do zagrania go od tego, jak ta postać jest postrzegana z perspektywy wielu lat, bo byłoby to błędem. Przecież każdy święty jest takim samym człowiekiem jak my, niczym się prawie od nas nie różni. Ma te same problemy. Ale ma też siłę, którą czerpie z jakiegoś Źródła, co pozwala mu w dramatycznych sytuacjach zachować się wyjątkowo. Ale poza tym boi się jak każdy człowiek, ma załamania, przeżywa strach. W pewnym momencie wybiera jednak najlepszą z dróg. Dlatego dla kogoś, kto patrzy na niego z boku, jest kimś wyjątkowym. Każdego traktuje tak samo: bez względu na to czy jest to osoba wierząca czy niewierząca. To wielkość takich ludzi. Ojciec Maksymilian widział w Auschwitz dramat jednej i drugiej strony. Zawalczył z tym jednak w inny sposób, wykonując w tym piekle na Ziemi gest bez precedensu.

- Jakby tego wszystkiego było mało, udzielił pan w „Biblii Audio” głosu samemu Jezusowi. Jakiego rodzaju to było przeżycie?
- Ogromne. Kiedy zadzwonił do mnie Krzysiu Czeczot i powiedział, że nagrywa „Nowy Testament”, byłem przekonany, że zaproponuje mi rolę Judasza. (śmiech) Albo kogoś z sanhedrynu. Bo wtedy byłem postrzegany jako negatywna postać przez role w „Czerwonym pająku” chociażby. Gdy powiedział, że chciałby mi dać rolę Jezusa, wręcz zaniemówiłem. To było wyjątkowe. Pamiętam, że nieżyjący już Jerzy Trela użyczył swego głosu Bogu Ojcowi w „Starym Testamencie”. Kiedy spotkaliśmy się na jednym koncercie, mówi do mnie „Cześć synu”, a ja do niego: „Cześć tato”. (śmiech) Mieliśmy więc dużą frajdę z tego powodu. „To jest wyjątkowe, kiedy głos „Jestem, który jestem”, to mój głos” – mówił Jurek. To momenty, które po ludzku nas przerastają. Niby mamy to tylko przeczytać, ale musimy przecież nadać temu jakąś emocję. Bo przecież raz Jezus jest wzruszony, raz zdenerwowany, a kiedy indziej – przerażony. Co innego czytać sobie „Ewangelię”, a co innego nadawać występującym w nim postaciom emocje. Ale to jest piękne w tym zawodzie – możemy stawać się bardzo różnorodnymi postaciami. To „robienie w człowieku”, jak to Jurek mawiał.

- Zagranie Jezusa, ojca Maksymiliana Kolbe czy księdza Jerzego Popiełuszko miało wpływ na pana wiarę?
- Umocniło mnie. Zobaczyłem bowiem ich ludzki wymiar: że to są tacy sami ludzie jak my. Że mają te same dylematy i przeżywają to samo. To bardzo pomogło mi ich zrozumieć.

- A wiara ma wpływ na to, jakim jest pan aktorem?
- Nie przeszkadza mi w niczym, a niekiedy pomaga. Każdy człowiek szuka czegoś, co da mu poczucie wewnętrznej siły. Ja znajduję to w wierze. Życie nie jest proste. Dlatego warto szukać jakiegoś większego sensu, który pomaga nam iść dalej. Wstawać rano z nadzieją, że będzie dobrze.

- W jednym z wywiadów powiedział pan, że najważniejszą rolą, jaką gra pan w życiu, to rola męża i ojca.
- Rodzina sprawia, że człowiek ma ważniejsze obowiązki od wykonywania zawodu. Niezależnie od kalendarza musi znaleźć na nie czas, bo są na pierwszym miejscu. Dlatego mówię, że co byśmy nie zagrali, to najważniejszą rolą jest ta, którą pisze nam prawdziwe życie. A wszystkie inne są tylko dodatkiem. Mniej lub bardziej angażującym, ale dodatkiem. Bo takich wyzwań, jakie stawia przede mną rodzina, nie mam nigdzie.

- Trudny jest ten przeskok od bycia psychopatą czy świętym do bycia mężem i ojcem?
- Na pewno rodzina daje mi duży komfort. Wracam do domu i nie jestem tymi postacią z filmu. Ląduję – i mam mnóstwo rzeczy do załatwienia. Kiedy schodzę z planu, ważniejsze jest to, co dzieje się w domu niż to w jakiej scenie dzisiaj grałem, co się udało, a co się nie udało. To daje duży komfort psychiczny. Dzięki rodzinie totalnie się dystansuję od pracy i schodzę na Ziemię. Bo życiowe problemy są naprawdę większe niż to, czy ja zagrałem tak czy inaczej. Z perspektywy domu wydaje się to naprawdę śmieszne.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Adam Woronowicz: Tworzenie postaci w kontrze do nas samych, jest dużą frajdą - Gazeta Krakowska

Wróć na nowysacz.naszemiasto.pl Nasze Miasto