Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Skrzydlaty Jan Sus z Wojnarowej. Latanie to była jego miłość i nieuleczalna choroba

Krystyna Trzupek
Krystyna Trzupek
Jan Sus
Jan Sus arch. prywatne
Ryk silnika hipnotyzował, przyciągał, uzależniał. Jaś biegł za zniżającym się samolotem kilka kilometrów, aż do lotniska, gdzie majestatyczny samolot schodził do lądowania. Już wiedział, że kiedyś sam usiądzie za takimi sterami i poderwie żelazne maszyny do lotu.

FLESZ - Dodatek osłonowy. Można już składać wnioski

od 16 lat

Przyszedł na świat 10 czerwca 1937 roku w Wojnarowej. Miał pięcioro rodzeństwa. W czasie wojny zakładali mu czapkę na głowę i mówili: Biegnij Jasiu. Chłopiec biegł na wskazane miejsce, zupełnie nieświadomy, że pod czapką przenosi tajne meldunki. – Mały partyzant – klepali z dumą po ramieniu. Po wojnie dom, w którym mieszkał zniszczył pożar. Rodzina wyjechała na Ziemie Odzyskane w okolice Nysy. To właśnie tam po raz pierwszy zobaczył podchodzący do lądowania samolot. W czasie, kiedy budowano Nową Hutę, przeprowadzili się do Krakowa i tu zaczął stawiać pierwsze kroki w lotnictwie. Jeszcze jako młody smyk zaczął latać w Aeroklubie Krakowskim. Z początku nie chcieli go przyjąć na kurs szybowcem. Uparł się. Podrobił datę na wyciągu aktu urodzenia. Szybował z tak doświadczonymi instruktorami, jak Czepirski, Augustyniak, Łukasik. Potem przyszła kolej na Szkołę w Dęblinie i szlif wiedzy i umiejętności technicznych.

W wakacje przyjechał do babci do Wojnarowej, nauczycielka z pobliskiej szkoły, Barbara, zawróciła w głowie młodemu pilotowi. Młody Jan nie miał sobie równych. Charakterny, odważny, z błyskiem w oku. Dżentelmen w każdym calu. Uczniowie i okoliczni mieszkańcy ze zdziwieniem wpatrywali się w kołujący nad szkołą samolot. Kiedy podczas przerwy Basia wychodziła przed szkołę, pod jej stopy spadały pudełka od zapałek z miłosnymi listami. Wkrótce stanęli na ślubnym kobiercu i zamieszkali w rodzinnej Wojnarowej. Doczekali się troje dzieci. Rodzina i mieszkańcy przywykli do skrzydlatego Janka, choć niejednego w zdziwienie wprawiał widok jego akrobatycznych popisów, kiedy z samolotu sypał róże dla żony lub znajomych nowożeńców.

Skrzydlate ,,dzieci”

- Pilot z wykształcenia i zamiłowania – mawiał o sobie.

W 1978 roku wyjechał za chlebem do USA. Tam wstąpił do Amerykańsko-Polskiego Aeroklubu.

- Można oczywiście łowić ryby, czy grać w tenisa, ale lotnictwo to niepowtarzalna pasja. Przyjemność. Daje duże poczucie wolności – mówił w jednym z wywiadów dla polonijnych mediów w Chicago.

To właśnie z tej miłości przystąpił do budowy swojego pierwszego samolotu.

We wspomnianym wywiadzie opowiadał: Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych, jak każdy zająłem się pracą. Chciałem się tu jakoś zagospodarować. Nie myślałem o lotnictwie, tylko ilekroć przelatywał jakiś samolot, to głowa sama szła do góry. Ten bakcyl widocznie siedzi już w człowieku… Trochę tak pocierpiałem i w końcu postanowiłem zbudować własny samolot. Titan Tornado II to było moje pierwsze dziecko. Wszystkie soboty i niedziele spędzałem w garażu i budowałem. Żona dowoziła mi tylko jedzenie i picie, bo inaczej chyba bym tam skonał. Trochę polatałem na tym samolociku. Ale wiadomo, apetyt zawsze rośnie. Pomyślałem więc, że przydałoby się coś większego, i tak narodził się Eurostar. Od sprzedawcy z Florydy kupiłem tzw. ,,kit”, czyli komplet do składania i sam go zmontowałem. W Stanach Zjednoczonych obowiązuje zasada, że jeśli użytkownik wybuduje samolot w 51 procentach, to nie musi korzystać z pomocy mechanika. Sam sobie wykonuje przeglądy i naprawy.

W międzyczasie, w 1981 roku na raka zmarła jego wielka miłość – Barbara. Drugą wybranką serca została Maria z niedalekiej Jasiennej. To jej zadedykował właśnie Eurostar, nazywając go MIMI, jak mówiły do niej dzieci, którymi się opiekowała. Śmiał się, że lotnicza miłość, to taka nieuleczalna choroba.

- Lecąc samolotem sam jestem panem sytuacji. Sam wybieram trasę i lotniska do lądowania. A lot szybowcem to wielka niewiadoma. Trzeba się blisko kręcić, kiedy w pobliżu nie ma lotniska. Ale za to – jaka przyjemność! Cisza. Chmurki wokół. I ciągła walka, żeby się utrzymać w powietrzu przez cztery, czy pięć godzin. Każdy sport w powietrzu jest niebezpieczny i wymaga od człowieka wiedzy, umiejętności, sprawności i świetnej kondycji fizycznej. Dlatego nie mówię o lotniarzu, że na szmacie lata. On również jest pilotem, bo musi myśleć, jak utrzymać się w powietrzu. Bardziej jednak cenię pilota, który ma 600 godzin ,,nalotu” na szybowcach, niż pilota, który ma wylatane 10 tysięcy godzin w samolotach komercyjnych. Tu jest większe bezpieczeństwo i komfort, ale tam jest wolność. Poza tym, jedno się robi dla chleba, a drugie z pasji, która jest dosyć kosztowna – tłumaczył dla polonijnych mediów w Chicago.

W każdą niedzielę zbiegali się do niego młodzi chłopcy złaknieni podniebnych przygód. Nikomu nie odmówił. Sus większość swojego życia spędził w Stanach. Do Wojnarowej wrócili w 2006 roku. Sześć lat później pożegnał drugą żonę. Złożony przez siebie Eurostar sprowadził do Polski. Wkrótce trafił do nowego właściciela.

Tragedia w Łososinie

W sierpniu, 2011 roku, w niedzielę po pikniku lotniczym w Łososinie Dolnej miał miejsce wypadek awionetki. Samolot spadł na ziemię. Pilot i pasażer zginęli na miejscu. Mieli po 52 lata. Roztrzaskanym samolotem był Eurostar – MIMI. W raporcie końcowym Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych wskazała na błąd ludzki. Wypadek odcisnął wielkie piętno na pilocie. Z wraku samolotu zdobył śmigło, które powiesił na ścianie w pokoju. – Po mojej śmierci, przymocujcie mi to śmigło do trumny – prosił dzieci.
Nigdy nie przeszedł na ,,lotniczą emeryturę”. Latał do końca życia.

– Trzy lata temu, zadzwonił do mnie z Kolonii w Niemczech, że kupił samolot. On, w wieku 81 lat! Był niesamowity – opowiada Urszula Trzebunia z Krakowa – pasierbica pilota.

– Latanie dawało mu wolność, radość, spełnienie. W chmurach czuł się szczęśliwy. Przekraczał wszelkie granice i schematy. Wymykał się wszelkim konwenansom. Kiedy otwierały się drzwi hangaru i słońce zaczynało się odbijać w żelaznych skrzydłach, serce Jana zamierało z zachwytu. Jeszcze w 2006 roku kręcił kółka na pogrzebie dziadka, tak, że mało było księdza słychać – uśmiecha się pani Ula. – To on nauczył mnie, że nie ma rzeczy niemożliwych, o marzenia trzeba walczyć do końca, a plany zależą od determinacji człowieka – dodaje.

Czuję starość

W rodzinnej Wojnarowej nazwisko Sus, jest powszechnie znane. To Jan budował tutaj podwaliny sportowego życia. Z pasji do sportu założył pierwszy Klub Sportowy Orzeł, w którym działała sekcja piłki nożnej, narciarstwa, łucznictwa. W klubach rolnika zorganizował sekcję brydżową. Pozyskał dla członków klubu buty, ubranie sportowe, narty, łuki strzeleckie. Własną Nyską woził piłkarzy na mecze. Brał udział w budowie szkoły w 1973 r. Pierwszy we wsi miał Junaka, potem samochód, w końcu samolot.

- Lubiany, życzliwy, uczynny, pierwszy do pomocy, człowiek z sercem na dłoni. Do tego złota rączka – wylicza 83-letnia kuzynka Teresa Sus z Wojnarowej.

Nigdy się nie skarżył, mimo, że widać było po nim, że coś go bolało. Kiedy trafił do szpitala, rodzinie powiedział, że pojechał do kurortu. Kochał życie do samego końca, ale w ostatnim roku coraz częściej się zamyślał. – Czuję starość – powiedział kilka miesięcy przed śmiercią, z jakimś dziwnym żalem w głosie.

– Ale ja będę żył minimum do 90-tki – ożywił się natychmiast. – Będę rześkim i krzepkim staruszkiem – śmiał się do kuzynostwa.

Od czasu śmierci swojej drugiej żony każdą Wigilię spędzał samotnie, mimo wielu zaproszeń od rodziny.

– Janek dziękował za zaproszenia, ale podkreślał, że ten jeden, jedyny dzień w roku chce spędzić tylko z żonami. Ten wigilijny wieczór w ich obecności traktował jako świętość – nadmienia pani Teresa.

Na wigilijnym stole w salonie kładł fotografie żon, przed nimi stawiał puste nakrycia. Temu wszystkiemu przyglądała się Matka Boża o smutnym spojrzeniu, patrząca z czarno-białego obrazu, który pilot znalazł na śmietniku w Chicago. Zabrał, odnowił i przywiózł do domu.

Anioł srebrnopióry

Był 6 grudnia. Delikatny śnieżny puch przykrył Wojnarową. Tego dnia wysłannik, św. Mikołaj zapukał do drzwi sądeckiego pilota. Janek wyruszył w swój ostatni lot do nieba.

– Odszedł do żon, zrobić im prezent z siebie – uśmiecha się pani Teresa. Cztery dni później tłumy żegnały skrzydlatego Janka, który bardziej niż ziemię, umiłował niebo. Żal dławił serca i ściskał gardła, na widok jasnej, drewnianej trumienki, z dumnie kołyszącym się, przyczepionym do jej wieka śmigłem.

Jakże bardzo trzeba
błękit umiłować
żeby każdą myślą
w chmury podróżować.
Może miałeś plany…
Opowiesz nam potem
Że chciałeś do nieba
lecieć samolotem.
W grudniowy poranek
Plan swój wykonałeś
Wybrałeś się w podróż
Tę, co w sercu miałeś.
I z nieba błękitu
Patrzysz na nas z góry
Ty, Anioł skrzydlaty
Anioł srebrnopióry.
(Fragment pożegnalnego wiersza, odczytanego w trakcie pogrzebu śp. Jana)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Skrzydlaty Jan Sus z Wojnarowej. Latanie to była jego miłość i nieuleczalna choroba - Gazeta Krakowska

Wróć na nowysacz.naszemiasto.pl Nasze Miasto